wtorek, 5 lutego 2013

"...albo cholernie kochasz to co robisz, albo nie mogłaś znaleźć innej roboty..."

To zdanie autorstwa jednego z klientów agencji ślubnej, w której pracuję. Poza tym, że naprawdę mnie ono rozśmieszyło, to przyczyniło się też do powstania tego postu, inaugurującego postu na moim blogu, co muszę zaznaczyć! A o czym będzie mowa, a no o pracy konsultanta ślubnego, którym jakby to delikatnie powiedzieć łatwo być nie jest;)
I nie, nie, nie mam tutaj na myśli  skomplikowania teoretyczno- praktycznego tego zawodu, a raczej dość słabe poparcie społeczne dla jego istnienia:) Bo trzeba sobie uświadomić, że w naszym kraju każdy jest specjalistą od organizacji przyjęć weselnych, nawet ci co jeszcze nie zdążyli ich zorganizować dla siebie, już nie mówiąc o tych, co to zrobili. Każdy ślub kiedyś widział, z daleka bo z daleka, ale jednak. Każdy na jakiś tam ślub się kiedyś tam wybrał i nieważne, że nawet nie pamięta kiedy to było. A co najważniejsze, każdy jakiś tam ślub kiedyś przeżył, a jak nie, to pewnie przeżyje, co to za różnica. I z tych trzech powodów właśnie każdy może być konsultantem ślubnym, ale generalnie nikt nie chce, BO CO TO WŁAŚCIWIE ZA ZAWÓD???
Naprawdę czasem czuję, jakbym sobie go wyimaginowała. Bo przecież "Polak potrafi" i to jak potrafi, a jak nie potrafi, to przynajmniej udowodni mi, że to co robię nie ma sensu, bo ślub to tylko kilka minut, a wesele, to impreza jak każda inna, no może nieco bardziej elegancka i kosztowna, a tak czy inaczej zakończona alkoholową afazją, po której następuje amnezja, więc po co to całe zamieszanie???
Istnieje też przeszkoda numer 2 w uprawianiu tego zawodu, a jest nią wszędobylskie "NIE HAJTAJ SIĘ", czyli dewiza życiowa sporej reprezentacji naszego społeczeństwa. Co dziwne, zdecydowana większość autorów nawet tych słów prędzej czy później pojawia się na ślubnym kobiercu. Z czego to wynika nie mam pojęcia, intuicyjnie stwierdzam, że z lenistwa, dużo łatwiej wbrew pozorom być samemu i o nikogo nie dbać niż żyć w duecie i ciągle pracować, żeby działał jak należy. Ale nie o tym mowa, mowa o weselach, które raczej dobrej sławy nad Wisłą nie mają. Generalnie można wskazać 3 grupy.
Pierwsza z nich odznaczająca się typowo polskim syndromem "zastaw się a postaw się", charakteryzująca się tym, że na ślubie nie może niczego zabraknąć, a już tym bardziej na weselu. Stąd od wejścia, już na dzień dobry lecą gołębię, strzelają armaty, torty potrafią świecić, stoły uginają się pod masą jedzenia, a to wszystko trawione jest dzięki sporej ilości wódki. I do tych ludzi konsultanci ślubni raczej nie trafią, bo jak to możliwe, żeby ktoś mówił, co na takim przyjęciu się znaleźć powinno, a czego może być za dużo i może nie watro wydawać na to pieniędzy. Nie, nie, nie tak być nie może, przecież jeszcze przez przypadek posłucham kogoś, kto się na tym zna i nie zrobię ślubu po swojemu. To najczęstszy zarzut do wedding plannerów. Narzucamy swoją wizję ceremonii i przyjęcia. Robimy co chcemy, a nasi klienci za to płacą. Nawet jak to piszę, to się uśmiecham, przecież to zupełnie nielogiczne, sama uznałabym moich klientów za niepoczytalnych, gdyby płacili mi za to, że nie spełniam ich oczekiwań. Fascynujący pogląd na sprawę, ale taka właśnie opinia dominuje w tej grupie, której to zawdzięczamy utożsamianie słowa weselny z czymś kiczowatym i bez gustu.
Druga grupa, to ci którzy pobierać się nie chcą, na ślubie im nie zależy, a wesele to strata pieniędzy i czasu. I ich raczej się czepiać nie można, bo skoro im nie zależy, to ich wesela wyglądają jak spora liczba wesel w tym kraju. W dusznych salach, z dość abstrakcyjnym wystrojem wnętrza, nieciekawym i, co już w ogóle jest zastraszające, z niesmacznym jedzeniem oraz z rozbrzmiewającym "Niech żyje bal" lub "Windą do nieba" w tle, czyli typowym, idealnie pasującym do okazji repertuarem. Tą grupę rozumiem, nie zależy im, więc niech się dzieje, co chce. Jako konsultant nie chcę do nich trafiać, bo nie mam zamiaru zbawiać świata, a tym  bardziej uprzykrzać tym komuś życia. Ale mam prośbę, nie chcecie się pobierać, to nie róbcie tego.  Z tego, co mi wiadomo w naszym kraju nie ma takiego obowiązku i jak się okazuje jego brak powoli przestaje być nonkonformizmem. Atmosfera się nieco oczyści, dajcie odetchnąć.
Trzecia grupa to klienci agencji ślubnych i wszyscy ci, którzy organizują śluby na własną rękę, przykładają sie do tego, poświęcają temu czas. Większość z nich nie bojkotuje mojego zawodu, a jeżeli nawet nie zdecyduje się na zatrudnienie konsultanta to często i tak korzysta z jego wiedzy, czytając blogi, udzielając się, dyskutując, radząc, komentując naszą pracę. I to jest fajne, bardzo fajne, bo pozwala mi istnieć i nie postrzegać się jako wytworu własnej wyobraźni. 
Absolutnie nie odmawiam nikomu prawa do organizacji przyjęć samodzielnie. Uważam, że niektóre są nawet lepsze niż te agencyjne, bo ton każdemu przyjęciu nadaje para młoda i to od niej w głównej mierze zależy jak to wygląda.  Ale naprawdę, po jakimś czasie może się znudzić słuchanie uwag na temat bezużyteczności mojego zawodu, dlatego też postanowiłam zacząć pisać tego bloga, żeby pokazać co to znaczy być konsultantem ślubnym, jak wygląda ten świat od środka, a przede wszystkim po to, żeby pokazać, że "układanie serwetek" to nie jego istota.
To tyle słowem wstępu. Mam nadzieję, że zanim cała ta antyweselna masa zdoła mnie przekonać, że to co robię nie ma sensu, ja zdołam przekonać Was, że weselny to niekoniecznie kiczowaty i bez gustu, a fascynujący, pomysłowy i całkowicie uzależniający.  Tak kocham to co robię, a nawet powiem więcej miałam inne propozycje pracy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz